Historia rolnictwa – a co za tym idzie cywilizacji, jaką znamy, będącej pochodną tak zwanej rewolucji neolitycznej – liczy na ziemiach polskich mniej więcej pięć i pół tysiąca lat. A przynajmniej tyle przypisuje się gigantycznym kopcom grobowym na Kujawach, tak zwanym żalkom, najstarszym budowlom w Polsce. Na początku była to gospodarka żarowa, potem weszło radło, orka sprzężajna, płodozmian, trójpolówka, wreszcie – u nas na szerszą skalę w drugiej połowie XX wieku – mechanizacja.
Ten krótki wstęp nie jest właściwie konieczny, ale może być tak, że tekst ten przeczyta jakiś młody, wykształcony, z wielkiego ośrodka, oburzony tym, że jacyś rolnicy na drogich traktorach ośmielają się protestować przeciwko Unii-karmicielce.
Otóż dzisiejszy rolnik to nie jest – a taki obraz często mają owi wspomniani nowocześni – śmiesznie gadający, niechlujny człowieczek w gumofilcach i swetrze, z kosą lub widłami w dłoni. To przedsiębiorca, który tak naprawdę cały czas – pardon my French – z*pierdala cały rok na utrzymanie siebie i swojej rodziny. Musi mieć spory zasób wiedzy teoretycznej i – co ważniejsze moim zdaniem – praktycznej, ziemi bowiem nie da się oszukać; żeby wydawała plon sezon po sezonie, trzeba być wobec niej uczciwym. Rolnik oprócz tego walczyć musi z naturą i przeszkodami przez nią stawianymi: a to za dużo deszczu, a to za mało, a to nie wtedy, kiedy trzeba. A to stonka… Mierzy się też z przeciwnościami – że tak powiem – administracyjnymi. Dziś poza naszą krajową biurokracją są to głównie normy narzucane przez Brukselę (lub pozaunijne rynki, na któe rolnik chce eksportować) oraz niezdrowe regulacje i obostrzenia w produkcji (słynne kwoty mleczne, dopłaty wymuszające konkretne uprawy). Nigdy więc nie wie, czy wyjdzie na swoje.
Od razu zaznaczmy – nie mam nic przeciwko ograniczaniu stosowania silnych chemicznych środków szkodliwych między innnymi dla człowieka. Rozumiem też, że jest to związane ze wzrostem kosztów uprawy czy hodowli, z mniejszymi plonami, a wreszcie ceną żywności dla mnie jako konsumenta. Wolę drożej, a nie toksyczniej – taki głupi jestem. Zresztą do tego za chwilę wrócę.
Nasze rolnictwo właściwie zakończyło już proces przechodzenia w nowoczesność. Nie mówię tu tylko o maszynach rolniczych (niestety, głównie zachodnich; nasze firmy z Ursusem na czele zostały zniszczone w czasach przekształceń gospodarczych – mam nadzieję, że przez zwykłą głupotę i chciwość, nie z nakazu obcych gospodarek; to też na szczęście się zmienia, produkcja maszyn powoli się odradza – vide Wielton), ale także o konsolidacji areałów. Komunistyczne uwłaszczenie po II wojnie światowej oraz nieudana późniejsza kolektywizacja sprawiły, że wieś mogła produkować głównie na własne potrzeby. Nadwyżki były niewielkie i w związku z gospodarką planową powodowały głównie w miastach niedobory prowadzące do robotniczych protestów.
Dopiero w latach 80. rolnicy włączyli się w ogólnopolskie strajki, zresztą okupione ofiarami, z któych najsłynniejszą był zakatowany przez SB śp. Piotr Bartoszcze. Nie mówię, że wcześniej wieś kochała władzę ludową, ale był to raczej opór bierny. Skuteczny jednak, czego efektem było zarzucenie kolektywizacji, która mogła zniszczyć nasze rolnictwo na długie lata.
Po upadku komuny – czy może po zmianie rządzących – kolejne rządy miały polskich rolników w nosie. Całe szczęście, że wsi nie da się zagłodzić, bo dzięki temu rolnictwo przetrwało. Mimo to częściej, niż byśmy chcieli, rolnicy musieli upominać się o swoje – przypominjmy choćby karierę śp. Andrzeja Leppera czy walkę Gabriela Janowskiego (zdyskredytowanego przez podanie mu narkotyku) o przemysł cukrowniczy. Z nowszych czasów przywołajmy chociażby pomysł słynnej „piątki dla zwierząt”, przez który poprzednia władza przegrała wybory.
Dzisiejsze protesty są efektem właśnie takiej nieodpowiedzialnej polityki względem rolnika-żywiciela. Nie twierdzę, że należy dążyć do autarkii, ale każdy zdrowo myślący naród wie, że od czasów wspominanej na początku rewolucji neolitycznej to właśnie rodzime rolnictwo jest podstawą jego egzystencji. Kiedy staje się zależny od dostaw z zewnątrz, zostaje niewolnikiem karmiciela. Proste.
W obecnej sytuacji staje się zakładnikiem polityki zarówno krajowej, jak i europejskiej. Ukraińska żywność – tania, bo produkowana przez olbrzymie koncerny dzięki najżyźniejszym ziemiom w Europie (z któych część ukradziono nam w wyniku zdrady jałtańskiej) – jest przy okazji niskiej jakości. Jeśli chcemy otwierać rynek unijny na te produkty, to powinniśmy albo pozwolić europejskim rolnikom produkować żywność za pomocą tych samych tanich środków chemicznych, albo przyjmować tylko takie towary, które spełniają rygorystyczne normy Unii Europejskiej. W przeciwnym razie europejskie – bo nie tylko polskie – rolnictwo upadnie. I żadne dopłaty, odprowadzane w podatkach przecież, nie pomogą.
Nic dziwnego, że rolnicy się oburzyli. Samobójcza polityka Unii Europejskiej godzi bowiem bezpośrednio w ich byt, pośrednio zaś w podstawy bezpieczeństwa żywieniowego poszczególnych krajów. Nie oszukujmy się – rolnik bardziej martwi się o Ojcowiznę niż o Ojczyznę, bo to Ojcowizna go żywi, zapewnia mu byt. Ojczyzna zaś, składająca się z tysięcy, milionów takich Ojcowizn, jest ponad to. Ale może istnieć tylko, gdy rolnik obroni swoje pole i dalej będzie produkował żywność. W przeciwnym razie nie będzie czego bronić – i Polska umrze.
Adamas