Wojenne historie
Chciałabym przedstawić Czytelnikom dwie historie rodzinne z Pomorza – z miejsca, gdzie do wybuchu II wojny światowej żyli obok siebie Polacy i Niemcy.
Pierwsza historia, którą chcę opowiedzieć, dotyczy rodziców bratowej mojej mamy, Stanisława i Idy Wołoszyk. Opisana została przez moją córkę Patrycję w książce „Z Ziemi Kościerskiej”, wydanej w 2002 roku przez Wydawnictwo Diecezji Pelplińskiej Bernardinum (ISBN 83-915342-0-0). Historia jest o tyle ciekawa, że dotyczy losów polsko-niemieckiego małżeństwa, zaczyna się przed II wojną światową, a kończy w latach sześćdziesiątych minionego wieku.
Stanisław Wołoszyk przed wojną kierował Mleczarnią w Kościerzynie, należącą do niemieckiej Spółdzielni Mleczarskiej. Jego żona Ida była Niemką. Mieli czworo dzieci – w tym bratową mojej mamy. Rodzina mieszkała w budynku Mleczarni.
Kiedy wojska okupanta niemieckiego zajęły Kościerzynę, do Mleczarni przyszło kilku Niemców i zażądało od kierownika wywieszenia na budynku zakładu niemieckiej chorągwi. Stanisław Wołoszyk bez wahania odmówił wykonania tego polecenia, mimo że Niemcy krzyczeli i grozili mu. Ostatecznie sami wywiesili tę flagę. W kolejnych dniach Niemcy przejmowali Mleczarnię, najpierw wynosząc cały znajdujący się tam nabiał.
Ida Wołoszyk z podsłuchanej, prowadzonej przez Niemców, rozmowy dowiedziała się, że jej mąż ma być rozstrzelany za odmowę wywieszenia niemieckiej chorągwi. Spakowała więc niezbędne rzeczy i kazała mu uciekać. Następnego dnia Niemcy rzeczywiście przyszli, aby aresztować Stanisława, ale już go nie zastali. Początkowo chcieli rozprawić się z jego żoną i dziećmi, ale fakt, że Ida była Niemką, powstrzymał ich od rozstrzelania rodziny. Tym niemniej Ida Wołoszyk wraz z dziećmi musiała wyprowadzić się z budynku Mleczarni.
Spółdzielnia Mleczarska miała swój sklep w centrum miasta i tam Niemcy zatrudnili Idę. Towar w sklepie można było nabyć tylko na wydane przez okupantów specjalne kartki. Ida pomagała wielu polskim rodzinom, dając im towar bez kartek, co potrafiła rozchodować tak, aby Niemcy tego nie zauważyli.
Stanisław Wołoszyk ukrywał się w innej miejscowości przez piętnaście miesięcy. Powrócił do Kościerzyny, gdy niemiecki policjant oznajmił jego żonie, że Stanisław może się już ujawnić. Wołoszyk zamieszkał z rodziną i zaczął nawet pracować, Niemcy jednak nie zapomnieli mu odmowy wywieszenia flagi Rzeszy. 15 stycznia 1942 roku wezwano go do siedziby Gestapo. Po przesłuchaniu wrócił do domu, lecz wkrótce został aresztowany. Najpierw zawieziono go do Gdańska, a następnie do Sztutowa – a konkretnie do KL Stutthof.
Ida Wołoszyk zaczęła starać się o wypuszczenie męża z obozu, licząc na to, że pomoże jej w tym niemieckie pochodzenie, jednakże jej działania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. W tym czasie Ida dowiedziała się, że dwa lata przed wybuchem wojny jej mąż zabiegał o to, aby Mleczarnia należała do Polaków, a nie do Niemców – do Spółdzielni Mleczarskiej bowiem należeli wówczas Niemcy, zaś Wołoszyk chciał wprowadzić do niej także Polaków, którzy stanowili w okolicy większość. Zdała sobie wówczas sprawę z tego, że starania o uwolnienie męża będą trudne. W sierpniu 1942 roku otrzymała informację, iż Stanisław w obozie zmarł na atak serca. Prawda jednak była inna. Po wojnie od jednego z byłych więźniów KL Stutthof Ida dowiedziała się, że jej mąż na skutek pobicia przez Niemców doznał urazu czaszki, co spowodowało jego śmierć.
8 marca 1945 roku do Kościerzyny wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. Idzie Wołoszyk jako Niemce udało się przeżyć tamten czas prawdopodobnie dlatego, że wśród mieszkańców miasta znana była historia jej męża Polaka, którego Niemcy zakatowali w obozie koncentracyjnym, a o niej samej także Polacy wystawiali dobre świadectwo dzięki pomocy, jakiej udzielała, pracując w sklepie mleczarskim.
Na tym historia się nie kończy. Po wojnie Ida Wołoszyk z dziećmi pozostała w Kościerzynie. W latach sześćdziesiątych jako Niemka wyjechała do Republiki Federalnej Niemiec, aby dochodzić przed tamtejszym sądem odszkodowania za śmierć męża w obozie koncentracyjnym. Sprawę jednak przegrała. I tutaj można powiedzieć o przysłowiowym niemieckim Ordnungu – tym razem w papierach.
Brat Stanisława Wołoszyka, Feliks Wołoszyk, należał do działającej w czasie wojny na Pomorzu konspiracyjnej organizacji Gryf Pomorski. W Kościerzynie najbardziej znienawidzonym Niemcem był Ludwik Finger, właściciel majątku ziemskiego w Kościerskiej Hucie. Polacy wiedzieli, że był on w SA – Oddziałach Szturmowych NSDAP. Pewnej nocy Finger zginął z rąk partyzantów z Gryfa. Jeszcze w czasie wojny Ida Wołoszyk często była wzywana na Gestapo, bo Niemcy chcieli wymusić na niej ujawnienie informacji, gdzie ukrywał się Feliks. W końcu jednak zorientowali się, że faktycznie nie znała ona jego kryjówki. Musiały się zachować dokumenty tych przesłuchań, bowiem w trakcie procesu przed niemieckim sądem fakt zabicia Fingera przez partyzantów z Gryfa Pomorskiego został ujawniony i powiązany z działalnością w tej konspiracyjnej organizacji brata Stanisława Wołoszyka. Stwierdzono, że Feliks Wołoszyk był wśród partyzantów, którzy zastrzelili Fingera jakoby w akcie zemsty za śmierć Stanisława w obozie koncentracyjnym.
Druga historia, którą chcę przedstawić, dotyczy rodziny mojego męża. Jego wujek, Franciszek Janikowski, w chwili wybuchu II wojny światowej był alumnem seminarium duchownego w Pelplinie. Latem 1939 roku przebywał na wakacjach w domu rodzinnym i tam zastał go 1 września. Gdy w wiosce pojawili się Niemcy, rodzina przekonywała go, aby się ukrył – tak zresztą zrobiła jego siostra, która była nauczycielką. Franciszek jednak odmówił, bo – jak argumentował – nikomu nic złego nie zrobił. Już niebawem, jeszcze we wrześniu, do Janikowskich przyszło dwóch młodych Niemców, kolegów Franciszka ze szkoły podstawowej. Zabrali go i już nie wrócił. Nie wiadomo, co przeżywał, gdy jego koledzy ze szkolnej ławy wydawali go na śmierć.
Historia mówi o krwawej jesieni pelplińskiej 1939 roku, kiedy tuż po rozpoczęciu wojny Niemcy wymordowali profesorów Seminarium Duchownego w Pelplinie i nauczycieli Collegium Marianum. Ofiarą niemieckich mordów kapłanów z diecezji chełmińskiej jest także alumn Franciszek Janikowski – jego nazwisko znajduje się w Bazylice Katedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Pelplinie na tablicy upamiętniającej zamordowanych przez Niemców duchownych. Do dnia dzisiejszego jego szczątki nie zostały odnalezione.
W latach siedemdziesiątych i później sporo Polaków wyjechało do Niemiec, uzyskując niemieckie obywatelstwo, a zachowując zarazem polskie. I tu jest jeszcze jedna historia, już z czasów współczesnych. Podstawą nadania obywatelstwa Republiki Federalnej Niemiec Polakom z Pomorza bywał fakt służby wojskowej ojca czy dziadka w Wehrmachcie. Na początku lat dziewięćdziesiątych zgłosił się do mnie mężczyzna, którego córka wyjechała do Niemiec i usilnie starała się o niemieckie obywatelstwo. Mężczyzna ten twierdził, że ma niemieckie pochodzenie, bo jego matka w czasie wojny została zgwałcona przez Niemca, a on jest dzieckiem poczętym na skutek tego gwałtu. Jego biologiczny ojciec ponoć został ukarany przez mieszczący się w Kościerzynie niemiecki sąd, bo przy okazji zgwałcił też Niemkę, koleżankę jego matki. Mężczyzna liczył, że pomogę mu odnaleźć w archiwum akta sądowe z czasów wojny, gdyż powiedziano mu w niemieckim urzędzie, że jeśli pokaże dokument o ukaraniu Niemca za gwałt na jego matce, to jego córka uzyska obywatelstwo niemieckie. Zapytałam, czy matka – która już wówczas nie żyła – ujawniła mu, kim był jego ojciec. Mężczyzna odparł, że tę tajemnicę zabrała do grobu. Wobec tego odmówiłam mu pomocy w poszukiwaniu akt.
Zakończę tym, że ciekawe byłyby badania pokazujące, jaki mieszkający w Niemczech Polacy mający obywatelstwo niemieckie i polskie mają stosunek do reparacji od Niemiec.
Mirosława Brzezińska